Jesienny wypad 20ki

Wimbledon Common, Anglia, 22 października 

 Harcerz nieobyty z lasem, to tak jak pływak który nigdy nie wszedł do wody. W naturze i tradycji harcerskiej jest nierozłączną więź z naturą, którą powinno się szanować i pielęgnować. Tak wiec 22 października br; z inicjatywy druha drużynowego, 12 członków 20 Drużyny harcerskiej im. Jana III Sobieskiego (South Norwood, London) wyruszyła na teren Wimbledon Common, aby zarówno zachęcić młodych harcerzy do aktywnego udziału w harcerstwie, jak i aktywnego spędzenia czasu poza miejskim gwarem…

Park ten jest ogromnym terenem porośnięty przepięknym lasem brzozowo-dębowym z wieloma atrakcyjnymi polanami, które przyciągają nie tylko pasjonatów bujnej fauny i flory ale również rowerzystów, biegaczy, spacerowiczów jak i entuzjastów jazdy konnej czy szkockiego golfa.

           Powodzenie wycieczki było dość niepewne, dlatego iż połowa uczestników jest świeżo mianowanymi harcerzami i uczestniczyła tylko w 3 ‘suchych’ zbiorkach harcerskich przeprowadzonych w harcówce i nigdy wcześniej nie byli na typowo harcerskim wypadzie do lasu. Tak więc, nie do końca wiedząc czego można się spodziewać po tych małych urwisach, czy możne zatęsknią nagle za rodzicami, czy tez rozczarują się innym programem zajęć w porównaniu z zajęciami zuchów. Jednak słońce, mroźny poranek oraz uśmiechy innych zaprawionych już w wyprawach harcerzy zagwarantowały dobry początek dnia dla nas wszystkich. Dodatkowy impuls dobrej zabawy został dostarczony przez uwielbiana przez wszystkich zabawę w hopa, która przeprowadzona w gęstych haszczach może przeciągać się w nieskończoność. Chcąc wykorzystać tryskającą energie, dwa zastępy zaczęły grać w pogoń za lisem z użyciem znaków indyjskich. Tutaj łatwo było zobaczyć, kto jest prawdziwym leśnym ludkiem a kto gapa… i oczywiście nie obyło się bez (krótkich na szczęście) poszukiwań zaginionych druhów, którzy dali się zwieść gęstym zaroślom parku.

Ze znacznie niższym już poziomem energii, jednak wciąż jeszcze wysoko, marsz na przełaj dostarczył nam kolejną porcję wrażeń, gdy natrafiliśmy na wpół wyschnięty staw, gdzie główną atrakcją było bagienko, które pochłaniało buty oraz obficie naznaczało błotem wszystkich na tyle odważnych, aby się zanadto zbliżyć. Zostawiając za sobą bagno, kontynuowaliśmy naszą przeprawę na przełaj, aż ujrzeliśmy ogromną polanę, na której czekając na druha szczepowego spożyliśmy lunch i pragnąc spalić kalorie zjedzone z pożywnymi kanapkami przygotowanymi przez mamy oraz niestety tradycyjnym już chrupkom, zaczęto międzyzastępowe zawody w… palanta. Palant to odmiana baseballu, w której jeden zawodnik z przeciwnej drużyny odbija piłki, jak najdalej się da i w momencie odbicia ostatniej, drugi zastęp stara się w jak najkrótszym czasie znaleźć i przynieść wszystkie cztery piłki w wyznaczone miejsce w jak najkrótszym czasie. Gra ta jest dobra, lecz 30 minut to zdecydowanie za dużo, aby na nią poświęcić, wiec następnie, po bardzo wymagającym sprawdzianie z nadawania morsem, przyszedł czas na coś bardziej intrygującego.

Każdy, oglądając filmy i programy o survivalu, prędzej czy później zadaje sobie to pytanie: ‘czy ja też bym sobie poradził w dziczy?’. Chcąc przygotować moich harcerzy na taką ewentualność i upewnić się, ze dadzą sobie rade, zaczęliśmy pracować nad prowizoryczną pułapką na małe zwierzęta (żadne zwierze nie zostało skrzywdzone podczas tego wyjazdu). Wcześniej obmyślany i przygotowany przez drużynowego plan pułapki został wypróbowany w praktyce. Każdy starał się po kolei zastawić pułapkę i zrozumieć, jak ona działa, tak by móc się potem pożywić w ekstremalnej sytuacji. Oczywiście pułapka była używana na niby i po zakończeniu zajęć została ona zdemontowana i rozebrana na kawałki, aby nie stanowiła dalszego zagrożenia dla żadnych niewinnych zwierzątek. Mając za pasem parę dobrych godzin, ciepłych promieni słonecznych, grzechem by było nie spróbować sił w budowaniu schronienia przed deszczem, wiatrem i dzikimi zwierzętami, czyli szałasu.

Każdy zastęp mając 2.5 godziny na zbudowanie dachu nad głową zabrał sie do pracy. Na początku ospale i nieudolnie próbując zbudować ciągłe walące się ściany szałasu, po pewnym czasie zrozumieli, że bedą potrzebowali czasu na przemyślenie, co robią. W końcu każdy zastęp zaczął zabierać się do tego z odpowiedniej strony, jednak zgubionego na początku czasu nie dało się odrobić i ze sporymi brakami w konstrukcji musieliśmy zaprzestać. Inaczej na prawdę musielibyśmy w nich nocować, co raczej nie spodobałoby się rodzicom, zwłaszcza tych młodszych harcerzy. Wykorzystując jednak jeszcze każdą minutę światła dziennego, kolejna zabawa w hopa z akcentem zakończyła nasze harce na Wimbledon Common. Jeszcze tylko marsz na stację, z rozsianymi po drodze zadaniami, wykonywanymi w pospiechu, wszyscy dotarli bezpiecznie do swoich domów, zmęczeni po całym dniu spędzonym z dala od telewizji ale bardzo zadowoleni.

Polecam i gorąco zachęcam wszystkich druhów, aby jak najczęściej organizowali tego typu wyjazdy dla swoich drużyn/zastępów, gdyż jest to fantastyczny sposób aby się zintegrować i działać sprawniej jako grupa oraz zareklamować harcerstwo jako zdrowy i przyjemny sposób na spędzanie czasu. Oczywiście dla tych, którzy będą organizowali tego typy przedsięwzięcia, jest to nie lada wyzwanie. Przed wyjazdem trzeba przygotować odpowiednio wcześnie pozwolenia od rodziców, upewnić się, ze teren jest odpowiedni na wyjazd, sporządzić i przygotować szczegółowy plan na każdą ewentualność – czasami jeden mały szczegół jest w stanie zrujnować cały wyjazd, a to mogło by się odbić na wszystkim innym, w szczególności autorytecie prowadzącego. Na szczęście w przypadku tego wyjazdu wszystko przebiegło zgodnie z planem, nawet pogoda była jak na zamówienie i wszyscy pod koniec dopytywali się kiedy będzie kolejny wyjazd. Widząc takie uśmiechy i radość po udanym wyjeździe na twarzach harcerzy i wiedząc, ze ciężkie przygotowania się opłaciły, to najlepsza zaplata dla każdego drużynowego. 

 Dh. Jakub Zubrzycki

5 myśli na temat “Jesienny wypad 20ki

    1. Czuwaj!
      Otóż zabawa w hopa jest bardzo prosta. Nalezy wybrac na poczatek miejsce najlepiej rosnie gesta i wysoka trawa ( ale to juz zalezy od prowadzacego). Prowadzacy stoi gdzies w widocznym miejscu z gwizdkiem, na przeciw niego w jednym szeregu stoja gracze. Na pierwszy gwizdek prowadzacy odwraca sie plecami do graczy, a wszyscy musza jak najszybciej schowac sie w zarosla (nie moga od razu podbiec do prowadzacego). Gdy rozlegnaja sie dwa gwizdki prowadzacy odwraca sie w kierunku przeciwnym i stara sie wypatrzec schowanych druhow… Gdy kogos wypatrzy, wywoluje go i ta osoba odpada. Gracze moga sie zakradac od tylu, gory, z boku itd… Gre konczy sie gdy komus sie uda klepnac prowadzacego w ramie.

      Pozdrawiam.

      1. tak, ta gra jest rzeczywiscie bardzo znana- my nazywamy ja po prostu zabawa w podchodzenie 🙂

        Nasza najbardziej ulubiona gra sa „bazy” – dwie grupy, dwa proporce schowane na dwoch dosc oddalonych terenach. Niektorzy bronia, inni atakuja (szukaja proporca). Gdy zostajesz zlapany (dotkniety) przez kogos z przeciwnej druzyny wtedy uratowac cie moze tylko wygrana w kamien-nozyczki-papier. Ten, ktory wygrywa moze kazac ci nie ruszac sie przez 10 sekund, lub kazac Ci wrocic na twoj teren

        Wygrywa oczywiscie ta ekipa, ktora proporzec przeciwnika zdobedzie najszybciej.

        pozdrawiam

  1. Znamy, znamy… gra opisana w książce Seweryny Szmaglewskiej „Czarne Stopy” jak wiele innych, polecam. Film też da się obejrzeć…

  2. Tak ,,Czarne Stopy”- super książka!
    Bardzo ciekawy pomysł z tymi kamień-papier-nożyczki. My gramy w to z zawiązanymi na ramieniu kawałkami włóczki, gdy przeciwnik ja zerwie to trzeba wrócić do bazy po nowe ‚życie’.

    Pozdrawiam

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s