Wye Valley, Wielka Brytania, 12 – 16 kwietnia 2014
Wyprawę na złaz chciałem podjąć już w zeszłym roku – niestety egzaminy zatrzymały mnie w Dublinie. Obiecałem sobie jednak solennie, że za rok to już muszę… Okazało się, że w końcu pojechało nas czterech z różnych środowisk: dwóch wodniaków z Dublina i dwóch komandosów z zielonych drużyn w Dublinie i Shannon.
Bilety lotnicze kupowaliśmy tak wcześnie, że termin złazu nie był jeszcze do końca pewny i ostatecznie mieliśmy o dwa dni więcej wędrowania po Walii. Nikt nie żałował oprócz tych, którzy pojechali do domu. Początkowo długoterminowa prognoza pogody wyglądała groźnie: do minus jednego stopnia w nocy. Szykowaliśmy się więc na ciężką walkę. Szykowaliśmy – i wyszykowaliśmy ale z zupełnie innego powodu… Dwóch z nas zdecydowało, że trasa z jednym noclegiem jest zdecydowanie poniżej naszych aspiracji i takie przekonanie przekazaliśmy komendzie złazu. Duży błąd. Druh Michał Nalewajko – instruktor programowy – z właściwym mu uśmiechem – wręczył nam plan trasy na srebrną szyszkę i wysłał w pole pierwszego dnia po przyjeździe, kwadrans po dziewiętnastej…
Nic nie podejrzewając zapakowaliśmy plecaki i radośnie odmeldowaliśmy się oboźnemu. Tak bardzo chcieliśmy być już w lesie… Zaraz za ogrodzeniem bazy Holly Barn spojrzeliśmy jednak na niebo i po sobie – obaj mieliśmy po dwie godziny snu ostatniej nocy, a tu kolejny dzień właśnie się kończy. Według planu naszej trasy do miejsca gdzie powinniśmy szukać noclegu jest kilka godzin marszu… I żadnego lasu w pobliżu, gdzie można by zapaść na noc. Nie, szukamy czegoś w pobliżu, gdzie las jest gęsty i zapraszający. Wstanie się wcześnie rano robić trasę…
Przyroda w Forest of Dean mile nas zaskoczyła. Przyzwyczajony do polskich standardów (lesistość 29%, wszędzie sporo zwierzyny i to różnej) musiałem przyznać, że miejsce nie ustępuje naszym pod względem walorów przyrodniczych: sarny, dziki, jelenie, lisy, puszczyk co noc!
No więc poszukaliśmy ustronnego miejsca na rozbicie namiotu. Krótki zwiad i w zapadającym zmierzchu obozowisko gotowe. Zagotowaliśmy wodę w kelly-kettle (irlandzki wynalazek na niepogodę), zjedliśmy kolację i odespaliśmy pakowanie i nocne marudzenie naszych żon. Całą noc coś łaziło nam koło namiotu ale kto by się tym przejmował. Torbę ze śmieciami na wszelki wypadek powiesiliśmy na wysokiej gałęzi. Rano: pogoda jak drut – ale namiot musi przeschnąć. Znów ognisko w czajniku, śniadanie i w drogę. Przyznam, że trochę guzdraliśmy się. Po drodze na Symonds Yat Rock znaleźliśmy jeszcze niezłą łazienkę, którą zarząd lasów zostawił do dyspozycji turystów. Żyć nie umierać. Ale patrzymy na nasz plan trasy – nic nie zrobione. No to dajemy z buta. Dajemy i dajemy – zadanie po zadaniu… ale ubywa ich powoli. Powoli zaczyna też do nas docierać, że trasa na srebrną szyszkę jest, hm cóż – wymagająca 🙂 Pędzimy więc ile sił w nogach, przeprawa przez Wye, szybki posiłek, robimy plan miejscowości i dalej w las. Mamy zebrać „duży” wywiad w Cinderford. Przeprawa przez las – a tu zwierzyny mnóstwo, ścieżki zawiązują się w supły, nic nie zgadza się z mapą… Oj, przypomina mi się osiem godzin wędrówki przez dwa ostatnie kilometry gęstego młodnika na Pustyni Błędowskiej w Polsce – tyle, że na refleksję zrobiło się już za późno…
W zapadającym zmierzchu udało nam się w końcu przebić na azymut przez las i stanąć na obrzeżach miasta. Teraz tylko trzeba złapać jeńca, wypytać o miasto i wracać do lasu gdzie czeka nasze następne zadanie. Nie będzie trudno: wyglądamy jak spadochroniarze obcych sił specjalnych, a wschodni akcent wskazuje ani chybi na Specnaz. Kto nie zdąży umknąć będzie zeznawał. Umowa: nie bierzemy, żadnych młodych lasek. Nic nie wiedzą, a na zabawę nie mamy czasu. I oto oczom nie wierzę: zza zakrętu ścieżki wychodzą dwa pieski prowadząc panią w średnim wieku… Nie ucieknie. Za późno! Jest już nasza! Pani była naprawdę szczęśliwa, gdy w końcu okazało się, że nie chcemy jej skrzywdzić i że jesteśmy polskimi harcerzami, a nie obcą jednostką dywersyjną! Oczywiście wiedziała dużo i cały wywiad mieliśmy gotowy w dziesięć minut. Podziękowaliśmy i dalej do kolejnych zadań. Wyszło na to, że po krótkim popasie przyjdzie nam wędrować nocą bo bardzo jesteśmy do tyłu z czasem. Rozkładamy antenę i nawiązujemy łączność z komendą złazu podając naszą pozycję. Dzisiaj nie będą już nas odwiedzać. Wędrujemy nocą, z dwoma latarkami, poboczem szosy przez Forest of Dean. Nasz cel – Speech House Hotel. Osiągnęliśmy go około północy. Zamiast do hotelu poszliśmy oczywiście kilkaset metrów dalej i w krzakach rozbiliśmy pałatkę. Namiot poszedł w niełaskę ze względu na zbyt długi czas operacyjny. Każdy z nas miał pałatkę i laskę skautową (oczywiście kto jej nie zgubił w nocy!) z dwóch pałatek, ośmiu szpilek i laski rozbija się wyśmienity namiot. A gdy rano jest mokry – zarzuca na ramiona i plecak i rusza dalej…
O ósmej rano byliśmy już po śniadaniu, zwinięciu obozu i robiliśmy wywiad w hotelu przed którym niegdyś wieszano kłusowników. Oj dobrze, że wszystkie te kaczki, bażanty i sarny zdołały jednak przed nami uciec… Dwie godziny później w drodze do Parkend robimy postój – Paweł przekłuwa sobie pęcherze na nodze kolcem z żywopłotu. Obiadu nie robimy. Jemy suchy prowiant idąc. Cały czas gonimy trasę i nadrabiamy czas. Idzie szybciej ale znowu musimy wejść w leśne ścieżki wijące się pomiędzy jarami, starymi wyrobiskami górniczymi i czart jeden wie jeszcze jakimi dziurami w ziemi. Znowu ścieżki zgadzają się z mapą tylko od czasu do czasu… Krótki postój, uzupełnienie wody w najbliższej miejscowości i już znowu jesteśmy na ścieżce do St.Briavales.
Prawo drogi prawem drogi, a ścieżka prowadzi przez pole na którym pasą się dwa byki. Po krótkiej naradzie niechętni biegom z ciężkimi plecakami wracamy na szosę. Meldujemy komendzie złazu, że jednak nie nadgonimy tej połowy dnia bez której wyszliśmy na trasę. Możemy być w bazie jutro koło południa. Jedzenie jeszcze mamy. Łączność się rwie. Proszą o koordynaty i o nasz plan. Koordynaty wysyłam i to, że koniecznie chcemy dojść do nieczynnej obecnie stanicy ZHP Woodside House nad Wye. Jesteśmy już w końcu na obrzeżach St.Briavales! Znowu błąd. Tylko wydaje nam się, że to blisko… Miasteczko jest piękne. Spotkany człowiek opowiada nam wszystko czego mieliśmy się dowiedzieć, daje po puszce lemoniady i jeszcze chce zawieźć do Holly Barn. My jednak uprzejmie dziękujemy i dalej z buta do stanicy. Schodzimy w dół bardzo stromymi dróżkami, wypatrując rzeki Wye. A rzeki nie ma i nie ma…
Wreszcie jest. Do stanicy zostało kilkaset metrów ale mamy już dość. Padamy przy drodze, robimy coś do jedzenia. Po godzinie humory poprawiają się i wracają siły. Zakładamy mundury i wędrujemy do miejsca gdzie tak bardzo chcieliśmy być. W stanicy cicho i pusto. Powoli robi się wieczór. Nawiązujemy łączność z komendą: rozkazy – wracajcie do mostu na Wye! Stamtąd macie transport do bazy. Garby na grzbiet i zasuwamy w górę rzeki… Wkrótce jesteśmy w bazie. Zdążyliśmy już docenić krew i pot, którymi malowane są te brązowe, srebrne i złote szyszki… Następne dwa dni złazu to gry terenowe, piosenki, luźne pogadanki na łące i Ognisko Wtajemniczenia, nad którym zawodzi puszczyk, a my otrzymujemy swoje upragnione trofea. Jest nas wielu. I wszyscy chcemy być lepsi, wytrwać na drodze, którą wybraliśmy przed laty… Nazajutrz wędrownicza brać się rozjeżdża.
Dla nas zaś – radosna wiadomość: udało się w końcu umówić parę canoe na spływ rzeką Wye. Jutro będzie ten dzień. Musimy tylko przeprawić się przez rzekę i zapaść na nocleg gdzieś blisko przystani w Symonds Yat. Płyniemy promem na uwięzi za funta od łebka czy szukamy w lesie chwiejącego się i skrzypiącego mostu? Oczywiście nie pójdziemy na łatwiznę – jednogłośnie szukamy mostu. Z pewnością są pod nim trolle. Zrobiliśmy obiad i dalej w las. Podchodzimy do mostu na azymut – a tu urwisko. I od nowa ścieżki zawiązują supły… W końcu jesteśmy na moście – chwiejny i skrzypiący rewelacyjnie. Czuje się jakby zaraz miał nas z siebie zrzucić w fale Wye. Trolli jednak nie było. Teraz wędrujemy już we czterech. Tylko duże grupy turystów mają odwagę z nami pogadać. Pojedyncze dziewczyny przemykają boczkiem, a najchętniej by się schowały: znowu wyglądamy na Specnaz. Tuż przed Symonds Yat robimy zwiad i znajdujemy miejsce na nocleg: dzisiaj śpimy w jaskini. Szykujemy kolację i dwójkami zwiedzamy jaskinię ubezpieczając się wzajemnie. Nic tutaj nie mieszka, a mieliśmy nadzieję, że ghule… Paweł usiłuje straszyć w nocy ale wyszedł z wprawy. W końcu zasypiamy.
Wstajemy przed siódmą i po szybkim śniadaniu zwijamy obóz. Kwadrans przed dziewiątą mamy być na przystanii więc pędzimy w dół, ku rzece. Tu dostajemy masę worków i beczek w których upychamy swój ekwipunek. Jak okazało się bardzo słusznie gdyż wcale nie trzeba wywrotki żeby w canoe zrobił się basen. Za chwilę jedziemy w górę Wye do miejsca startu. Para canoe już na nas czeka.
Oddamy je tuż powyżej stanicy Woodside House, przed którą będziemy dzisiaj nocować. Wsiadamy z całym sprzętem do łodzi i ćwiczymy manewry: kilka kilometrów w dół rzeki są niebezpieczne bystrza, a zaledwie trzy dni temu widzieliśmy przewrócone canoe przyparte do kamieni w poprzek nurtu. A więc nie ma zmiłuj – trzeba będzie się wysilić. Zadowoleni z rezultatów naszych ćwiczeń ruszamy w dół Wye: tym razem ja z Arturem, a wodniacy razem. Wkrótce przepływamy przez małe bystrza i mijamy miejsce gdzie leżało canoe. Musiało już spłynąć w dół rzeki…
Wszyscy głodni więc zatrzymujemy się przy brzegu na obiad. Obiad upichcony, nie bez ofiar – najpierw Artur i ja zaliczamy zjazdy do wody ze stromego i błotnistego brzegu, a potem tragedia: nasz obiad dostaje trawa. Niestety: kuchenka powinna być płaska i niska. Pocieszamy zrozpaczonego kucharza. Mamy więcej prowiantu niż zdołamy zjeść. Za chwilę wszyscy pałaszują już nowe danie. Wsiadamy do łodzi i znowu w dół… Wkrótce docieramy do Symonds Yat i poznajemy co to są bystrza drugiego stopnia. Idziemy dzielnie środkiem ale zafalowanie jest duże i kilkanaście litrów wody zalewa nas przez dziób i przez burty. Szuwarki przeszły pierwsze i ku naszej zgrozie odwróciły się tyłem – pakując się rufą w następne, dużo mniejsze już bystrze. Potem twierdzili, że chcieli popatrzyć jak nas schlapie… My tam jednak wiemy jak one umieją wiosłować! Śmiechu było mnóstwo i morale dopisywało. Wodę wybraliśmy kubkami płynąc dalej w dół Wye.
Wkrótce dotarliśmy do Monmouth i zameldowaliśmy swoją pozycję. I tu niespodzianka: obijamy się! Mieliśmy być już na miejscu, a w ogóle do szóstej powinniśmy zejść na ląd. Fajnie, że nam to mówią piętnaście po piątej… No, faktycznie się obijaliśmy, bo było blisko. Teraz wiosłujemy co sił: przed szóstą lądujemy na przystanii, która wydaje się docelowa jednak dostajemy polecenie, żeby płynąć do jeszcze kawałek. Za chwilę wyciągamy canoe na błotnisty brzeg i wrzucamy na przyczepę. Instruktor podrzuca nas jeepem za most – jesteśmy tylko pół godziny drogi od stanicy Woodside House!
Dzisiaj śpimy na harcerskiej ziemi. Za chwilę jesteśmy na miejscu i dzielimy się zadaniami: chrust, ognisko, rozbić pałatki, przynieść wodę… Dzisiaj nie musimy ukrywać się jak borsuki. Zgodę na biwak tutaj załatwił nam komendant złazu. Stanica pod St.Briavales jest najpiękniejszą ze wszystkich w jakich byłem dotychczas w UK: kilka tarasów na stromym zboczu doliny rzeki Wye, zabytkowe budynki, mnóstwo starych drzew. Otacza ją taki spokój jakby strzegły jej duchy dawnych rycerzy. Świętość tego miejsca jest dla nas dotykalna, a jednocześnie czujemy się tu bezpiecznie i dobrze… Wkrótce zasypiamy. Budzi nas jak zwykle poranny chłód ale dzień już słoneczny na dobre, więc przystępujemy do przygotowania śniadania i zwinięcia obozowiska. Już mamy zakładać plecaki – a tu niespodzianka: Czuwajcie druhowie – odwiedza nas druh James Tytko opiekujący się bazą. Wiedział o naszym przybyciu. W samą porę: właśnie głowimy się jak tu zdążyć na autobus z Chepstow do Bristolu, a z mapy wynika, że wędrówka będzie w połowie górską premią…
Druh Tytko zna jednak teren: sprawdza rozkłady przez telefon i kieruje nas do Tintern, skąd złapiemy autobus do Chepstow. Proponuje nawet, że nas podrzuci. Uprzejmie dziękujemy: trasa do Tintern jest łatwiejszą połową drogi, a my jeszcze mamy ochotę połazić. Na wszelki wypadek mamy się odezwać gdyby autobusu nie było. Rozstajemy się podniesieni na duchu i ruszamy na szlak. Wkrótce docieramy na miejsce: autobus będzie na czas. Zrelaksowani idziemy oglądać ruiny opactwa w Tintern. Nasza trasa do domu przyśpiesza – kolejne trzy autobusy dowożą nas na lotnisko, a my myślimy już o kolejnej wyprawie na złaz…
Bartek Fiszer, HO
Brawo Wedrownicy z Zielonej Wyspy! Widze ze okolice rzeki Wye spodobalysie wam! Czuwaj!
Marek Szablewski Hm
Naczelnik Harcerzy
Oj tak bylo druchu Bartku! Chcialem dodac jeszcze, ze dzieki naszemu kucharzowi dh. Arturowi nasze posilki byly super!